Wysłany: Pon 18:27, 25 Lut 2008
Temat postu:
Literówek jest cała masa niestety. Powinnam nad tym kiedyś przysiąść, ale jak o tym pomyśle, mam natychmiastową migrenę.
A z tą spacją po myślniku to rzeczywiście! tyle książek przeczytałam i nigdy nie zauważyłam...
to ja wrzucam dalej
Dni w domu dziecka płynęły wolno. Bezimienny tłum przewijał się przez sierociniec nieustannie. Miejsc w ośrodku było 160, więc
pojęcie jednostki nie miało tam prawa bytu. Luna podejrzewała, że opiekunowie i kierownictwo nawet nie wiedzieli o jej istnieniu i jakoś specjalnie jej to nie przeszkadzało. Budynek, w którym mieszkała był mocno nadgryziony zębem czasu. Widać to było na każdym kroku. Szare korytarze doskonale komponowały z bladoróżową wykładziną. Wypaczone drzwi, wyblakłe obrazki, sfatygowane meble. Jednak nie to przygnębiało Lunę najbardziej. Zawsze kiedy patrzyła w okna ogarniało ją poczucie bezsilnej złości. Karty, które w nich starczały potęgowały uczucie zamknięcia i braku przestrzeni. A chyba tylko w taki sposób można było ją skrzywdzić. Ona kochała przestrzeń, wolność, wzgórza, łany zboża, dzikość natury. Nie wiedziała jak żyć w zamknięciu, ale nie pozostawało jej nic innego, jak tylko postarać się zdusić to w sobie. Jednak mimo, że opanowała tę sztukę do perfekcji, nie potrafiła tak po prostu odciąć się od tego. Dlatego próbowała stworzyć sobie choć namiastkę przestrzeni. Starła się przypomnieć sobie dom. Robiła to codziennie. Pamiętała w nim każdy szczegół. Zapachy i odgłosy. Uczucie, kiedy rano wychodziła z domu, stawała na werandzie i wdychała rozgrzane powietrze.
Pokój dzieliła z czterema innymi dziewczynkami. Były od niej młodsze o rok, półtora, 3 i 5 lat. Każda z nich miała jedynie łóżko i szafę. Biurka były dwa, więc korzystały z nich na zmianę.
Jako najstarsza Luna musiała opiekować się „rodzeństwem”. Po wielu kłótniach, płaczach, zranionych uczuciach i życiowych klęskach nauczyła się słychać i udzielać rad. Sama nigdy nie przeżyła podobnych dramatów, wiec potrafiła spojrzeć na nie z odpowiednią dozą rozsądku.
Jednak od opieki nad ludźmi, dziewczyna o wiele bardziej wolała zwierzęta. Sierociniec posiadał 6 królików, 4 chomiki, akwarium z kilkunastoma małymi rybkami i 10 kur. Większość z nich w końcu i tak lądowała na talerzu, ale Luna przyzwyczaiła się do tego, że jej bliscy odchodzą.
Do klasy doszła w połowie roku. Rówieśnicy nie przyjęli jej ciepło. Jej wygląd, zachowanie, bark rodziców, nie były mile widziane. Nikt nawet nie próbował, jej poznać, porozmawiać, dać jej szansę. Od razu spisali ja na straty. Czuła się jakby zrobiła coś złego. Jakby to, co ją spotkało było jej winą. A niechęć ludzie, karą za nią. Zawsze była sama. Podczas lekcji, przerw, zajęć dodatkowych. Jednak gdy szło o zadania domowe lub testy w budziła się w nich iskierka człowieczeństwa. Byli dla niej mili i nawet czasem zapytali jak się ma. A Luna dawała spisywać, podpowiadała, pomagała. Wtedy czuła się chociaż trochę potrzebna i pożyteczna. Ale z biegiem czasu ból i żal przerodził się w obojętność. Odgradzała się od świata coraz bardziej. Zbudowała wokół siebie skorupę nie do przebicia. To co się działo z nią i co inni o niej myśleli przestało ją obchodzić. Wiedziała, że to wszystko nie ma znaczenia, bo i tak kiedyś umrze. Tak samo jak jej rodzice. Po powrocie ze szkoły jej ulubionym zajęciem było siedzenie na ramie okiennej. Za ogrodzeniem były normalne domy. Z rodzicami, rodzeństwem i dziatkami. Domy takie samej jaki ona miała kiedyś. Lubiła na nie patrzeć. Widzieć, jak się bawią, kłócą, a potem godzą. Wyobrażała sobie wtedy, że ona też tam mieszka.
Po wielu staraniach, wychodzonych, wyproszonych i przekupionych, po setkach badań, że nie jest pedofilem i seryjnym mordercą, dyrekcja wyraziła zgodę na weekendowe pobyty Luny u Johna. Przez cały tydzień dziewczyna czekała na upragniony weekend. Nic więcej się nie liczyło. Zabierał ją w piątek, wieczorem, a przywoził w niedzielę, po południu. Cały ten czas spędzała z końmi. Przy nich odzyskiwała radość. Witała się z najlepszymi przyjaciółmi i od razu wracał jej dobry humor. Wsiadała wtedy na Avocado i inne konie jej rodziców oraz pomagała układać, zajeżdżać i trenować konie Johna. Czuła się wtedy jak ryba w wodzie. Nic nie mogło przeszkodzić jej szczęściu. Była w swoim domu, wśród koni. Niczego więcej nie pragnęła. Jej pokój pozostał w takim stanie, w jakim go opuściła.
Jednak pomimo tego John widział, że dziewczyna utraciła całe swoje dzieciństwo. Nie było w niej już radości, lekkomyślności, szczęścia. Starał się nie okazywać, że o tym wie. Chciał, aby przez te 3 dni dziewczyna odcięła się od swoich problemów i odprężyła się.
Luna kilkakrotnie była w rodzinach zastępczych. Już nawet nie pamiętała ile miała rodzeństwa. Jedni naprawdę chcieli jej pomóc, stworzyć prawdziwy dom. Jednak ona pomimo tego, że naprawdę chciała mieć rodzinę nie potrafiła się przystosować. Jej rodzice umarli, a ona nie mogła zaakceptować, tego, że ktoś inny mógłby nimi być. Poza tym ludzi przerażał jej chłód i obojętność. Byli też tacy, którzy brali ją, żeby móc się pochwalić przed sąsiadami, lub mieć tanią siłę robocza. Jednak z łuną po prostu nie szło wytrzymać. Była tak zimna, niedostępna, autystyczna. Nikt nie mógł zrozumieć jej zachowania, a tym bardziej do niej dotrzeć. Nie reagowała na zaczepki, żarty. Nic ją nie interesowało. Kursując między domem dziecka, a adopcjami Luna stała się obojętna na jakiekolwiek przeciwności losu. Było jej obojętne gdzie była, z kim mieszkała i jak się do niej odnosili. Miała swój własny świat. Rzadko rozmawiała z ludźmi, zwykle na wszelkie próby porozumienia odpowiadała zdawkowo, lub w ogóle. Była naprawdę piękną dziewczyną, ale maska żałoby i smutku zasłaniała to. Zawsze dziwnie ubrana, lubiła ekstrawagancje, lecz wszystkie jej stroje były czarne, na znak żałoby po rodzicach, długie, blond włosy wiązała w kucyk, a niebieskie oczy koloru wzburzonego morza zawsze wyrażały smutek. Nie dbała o siebie, bo nie miała dla kogo.
Jedynymi osobami, które kochała i przy których się otwierała, był John i niania. Przy nich stawała się inną osobą. Uśmiechała się i była rozgadana. Oni przypominali jej dawne życie, dawną ją. Regularnie ich odwiedzała, a gdy ją adoptowano, pisała listy.
Czasem ludzie w wirze kariery i wyścigu szczurów pragną mieć poczucie ciepła i bezpieczeństwa, lecz ciąża i wychowanie bachora byłyby zbyt wielką stratą czasu, więc adoptują dziecko. Jednak trudno stać się rodziną jeśli jest się w domu od 22 do 8 i nie ma się nawet chwili, aby zapytać jak leci. W tygodniu widywali się tylko w weekendy. Wtedy jej opiekunowie kończyli pracę o 16 i szli do kina. Pytali ją wtedy jak się czuje i jak się uczy. Po zdawkowym „dobrze” dawali sobie spokój. W sumie Lunie całkowicie to nie przeszkadzało.
Miała własny pokój i psa i to jej wystarczało. Miała Johna, Rosę i rodziców, których widziała w we wspomnieniach, w każdym kamieniu, drzewie, źdźble trawy. Wiedziała, że są przy niej.
Gdy Luna pierwszy raz przeszła przez próg nowej szkoły czuła lekki ucisk w żołądku, jak zareagują na nią inni, co sobie pomyślą i czy pozwolą jej żyć w spokoju. chciała, żeby było dobrze, w końcu zaczynała nowe życie i miała nadzieję, że tym razem się uda. Jednak nikt jej nie zauważył. Prócz jednej osoby. Była nią Meg. Najfajniejsza dziewczyna w szkole. Idealna pod każdym względem. Miała wygląd modelki, fajnego chłopaka i nieźle się uczyła. Dla Luny było czymś niezwykłym, że ktoś całkiem normalny nie znając jej sprzed trafienia do domu dziecka, widząc tylko tę smutną, dziwną dziewczynę, zdołał się przemóc spróbował z nią porozmawiać, poznać. Nie były przyjaciółkami z kategorii papużek nierozłączek. Po prostu było im dobrze w swoim towarzystwie, rozumiały się bez słów. Po powrocie ze szkoły Luna miała dla siebie cały dzień, bo jej „rodzice” rzadko bywali w domu, a nawet jeśli już coś takiego się zdarzyło, to nie ingerowali w życie swojej podopiecznej. Jednak jej to nie przeszkadzało. Miała własny pokój, nikt się jej nie czepiał. Było jej dobrze. Brakowało jej tylko koni, ale niedaleko jej domu był ośrodek jeździecki. Od kiedy dziewczyna dowiedziała się, że w mieście są konie, nie posiadała się ze szczęścia. Następnego dnia od razu poprosiła Megan aby ją tam zaprowadziła:
-Meg, masz dzisiaj czas?
-No znalazłoby się, a co?- uśmiechnęła się.
-Słyszałam, że gdzieś w okolicy jest stadnina koni. Nie wiesz, czy można tam iść i popatrzeć, a jeśli tak, to czy mogłabyś mnie tam zaprowadzić?- spojrzała na nią.
-Mój chłopak tam jeździ, ma 3 konie. Jak chcesz to możemy dzisiaj tam iść- puściła do niej oko.
-Dzięki.
Szły ulicą i patrzyły jak wielkie miasto stopniowo przeradza się w obrzeża. Robiło się coraz ciszej i spokojniej. Powietrze było czystsze i bardziej rześkie. W tyle został kolorowy świat sklepów. Wielkie, ruchliwe ulice zamieniły się w małe, malownicze alejki, a drapacze chmur w domki jednorodzinne. Stały obok siebie w równych rzędach. Niektóre były białe z czerwonymi dachami, jeszcze inne całe drewniane. Białe płoty kontrastowały z żywą zielenią trawników. Na werandzie siedzieli dziadkowie z wnukami na kolanach i opowiadali im piękne opowieści z czasów swojej młodości. Na trawnikach stały dziecięce rowerki i psie zabawki. Wszystko było w nich piękne i idealne. Ponad tymi domami unosiła się atmosfera szczęścia i sielanki. To nie było już to ogromnie miasto, to była wieś. Ciepła i pogodna. Jednak wśród tego szczęścia trafiały się także domy puste, zimne, bez miłości. W jednym z takich domów mieszkała Luna.
-Wejdź. Zostawimy plecaki, zjemy coś i weźmiemy Maxa- powiedziała otwierając drzwi. Weszły do ogrodu i zawołały psa, a ten rzucił się na nie ze szczęścia. Przed pojawieniem się dziewczyny pies siedział sam po kilkanaście godzin, a teraz każdą chwilę spędzają razem. Dlatego strasznie ją kochał i za każdym razem kiedy wracała do domu ogarniała go niesamowita radość. Dziewczyny załatwiły kilka spraw, ubrały psu smycz i kaganiec i wyruszyły w dalsza drogę.